„W pewnej ubogiej wiosce przyszedł na świat chłopczyk. Spędzał swoje dni bezmyślnie, mechanicznie i monotonnie, podobnie jak pozostali mieszkańcy tej dogasającej osady, nie mając pomysłu, co robić z własnym życiem. Aż którejś nocy przyśniło mu się morze. Żaden z mieszkańców wioski ani razu nie widział morza, dlatego też nikt nie mógł potwierdzić chłopcu czy taka bezkresna woda istnieje naprawdę gdzieś na świecie. Kiedy młody chłopak oświadczył, że zamierza wyruszyć na poszukiwania morza ze swojego snu, ludzie w wiosce pukali się w czoło. On jednak spakował się i odszedł. Długo podróżował, aż zatrzymał się na rozstaju. Po namyśle wybrał drogę w prawo i po kilku dniach znalazł się w wiosce, w której mieszkańcy prowadzili spokojne, dostatnie życie. Kiedy młodzieniec opowiedział im o swoich poszukiwaniach morza i marzeniach, aby je ujrzeć, ludzie w wiosce przekonali go, że niepotrzebnie marnuje czas.

– Lepiej będzie, gdy zostaniesz z nami i będziesz tak samo szczęśliwy, jak my wszyscy – namawiali.

Kilka lat młody człowiek żył w dostatku i szczęściu. Ale pewnej nocy znów ujrzał morze w swoich snach i przypomniał sobie niespełnione marzenie. Postanowił porzucić wioskę i znów wyruszyć w podróż. Pożegnał się z mieszkańcami, a następnie powrócił do rozwidlenia dróg. Tym razem wyruszył w lewo. Szedł długo, aż przyszedł do dużego miasta. Zachwycił się jego gwarem i mnogością kolorów. Postanowił zostać, a następnie uczył się, pracował, bawił i z czasem całkiem zapomniał o celu swojej podróży. Po kilku latach jednak sen o morzu powrócił. Dorosły już człowiek pomyślał, że jeśli nie spełni swojego marzenia, to życie nie będzie miało sensu. Dlatego znów udał się na rozstaje i wybrał trzecią drogę – na wprost. Droga doprowadziła go do leśnej polanki. Stał tam domek, a przed domkiem wieszała pranie niezbyt już młoda, ale piękna kobieta.

– Zostań tu ze mną – zaproponowała.

Wiele lat przeżyli razem szczęśliwie, wychowali dzieci. Aż pewnej nocy, nasz bohater, który stał się już mocno leciwym mężczyzną, ponownie śnił o morzu. Rano porzucił wszystko i wyruszył w ostatnią już drogę, wybierając ścieżkę kompletnie mu dotąd nieznaną, krętą i wyboistą. Szedł z wielkim trudem i obawą, że prędzej opadnie z sił, niż gdzieś dojdzie. Gdy stanął wreszcie u podnóża wielkiej góry, postanowił wspiąć się na szczyt, mając nadzieję, że choćby z daleka ujrzy morze ze swoich snów. Po kilku dniach wspinaczki, stary człowiek osiągnął szczyt. I wtedy ujrzał z góry wielką przestrzeń, zobaczył rozwidlenie dróg i wioskę, w której mieszkańcy wiedli dostatnie życie. Zobaczył wielkie miasto i chatkę kobiety, z którą spędził wiele wspaniałych lat. A na horyzoncie dostrzegł niebieskie, bezkresne morze. I nim zatrzymało się jego zmęczone serce, wzruszony starzec wyszeptał, że wszystkie drogi, którymi zmierzał, prowadziły do morza, ale żadnej z nich nie przeszedł do końca”.

Zaczerpnięto z Internetu. Autor nieznany.

Jestem ciekawa, jakie macie odczucia po przeczytaniu tej historii?